Post Thumbnail

Izu: historia z widokiem na ocean

Poranek nad zatoką na Satoura Beach był magiczny. Pozostając w posłaniu, otworzyliśmy tylną klapę campera i na wyciągnięcie ręki mieliśmy wody Pacyfiku, łagodnie opływające kilka samotnych skał. Delikatne światło wschodzącego słońca rozlewało się po plaży, a nad linią drzew krążyły tobi, czyli japońskie kanie czarne, wypatrujące śniadania. Nieopodal na piasku przechadzały się też inne ptaki, skupiające swoje poszukiwania na drobnych krabach, drepczących tu i ówdzie.

Kempingowe śniadanie w takich okolicznościach smakowało wyśmienicie – mimo że jedliśmy tylko dania instant. Japońskie „gorące kubki” to jednak zupełnie inna liga niż te znane z Polski. W składzie zamiast samych makaronów i sztucznych aromatów można znaleźć suszone warzywa, ciasteczka rybne, a nawet kawałki mięsa. My wybraliśmy prostą wersję curry, które miało zaskakująco głęboki smak i przyjemnie rozgrzewało. Do tego oczywiście nie zabrakło zielonej herbaty. Po takim posiłku byliśmy syci i gotowi, by ruszyć dalej w drogę.

Biała latarnia i klify Tsumekizaki

Pierwszym celem był przylądek Tsumekizaki z malowniczą latarnią morską, znaną nam z anime pt. „Yuru Camp”. Rzeczywiście – to jedno z tych miejsc, które wygląda jak z bajki: biała, strzelista konstrukcja wznosząca się pośród łąk, które wiosną muszą tonąć w kwiatach. Została zbudowana przez brytyjskiego inżyniera w pierwszych latach okresu Meiji, czyli ponownego otwarcia na Zachód, i do dziś pozostaje najstarszą, wciąż działającą latarnią w Japonii.

Spacer po tej okolicy był wyjątkowo przyjemny – z jednej strony prowadziło łagodne zejście do zatoki, a z drugiej szlak był bardziej dziki. Udało nam się zejść wzdłuż urwiska i z bliska zobaczyć granitowe słupy wyrastające z oceanu. Potężne kolumny magmowe robiły niemałe wrażenie. Według lokalnych źródeł były niegdyś wykorzystywane jako budulec do zamków w epoce Edo. W oddali, poza przylądkiem, majaczył brzeg z intrygującą trasą prowadzącą mostami zawieszonymi nad linią brzegową. Niestety, gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że jest zamknięta dla odwiedzających.

Tutejsze wybrzeże zaskakuje bogactwem form – pełne jest zatoczek, rumoszu skalnego i wydmowej roślinności. Przechadzanie się wśród tej przyrody było bardzo przyjemnym doświadczeniem. Choć dla niektórych dreszczyk emocji może pojawić się na ścieżkach gęsto porośniętych zaroślami – gdzie rozpięte między zielonymi ścianami wisiały konstrukcje znajomych już nam joro. Z ostrożnością usuwaliśmy delikatne sieci ze swojej drogi, by nie zetknąć się z twórcami misternych dzieł. Pająki te – choć raczej dość spokojne i niezbyt szybkie – jeśli zostaną dociśnięte, mogą podobno czasami przebić skórę i spowodować podobny ból jak ukąszenie osy.

Perry Road – ulica z przeszłością

Po zobaczeniu najbardziej romantycznej latarni morskiej, ruszyliśmy dalej, mając na liście jeszcze dwie miejscówki znane nam z „Yuru Camp”. Pierwszym przystankiem były gorące źródła do moczenia nóg, z malowniczym widokiem na zatokę, wysepki i miejsce, gdzie zaczyna się Perry Road. Niestety, na miejscu okazało się, że „onsen dla stóp” z zadaszoną okrągłą ławeczką był nieczynny – przepływ wody był zbyt mały, więc pozostało nam jedynie nacieszyć się widokiem.

Kolejnym punktem była Perry Road – malownicza ulica biegnąca wzdłuż kanału, przerzucona kilkoma mostkami, otoczona drewnianymi domami i przesiąknięta historią. Od dawna bardzo chcieliśmy zobaczyć to miejsce, ponieważ wiąże się z początkiem fascynującego okresu przełomu, zaburzającego stary porządek ery Edo i otwierającego nową epokę. Wiele anime, mang, filmów i gier osadzonych jest właśnie w realiach tych wydarzeń. Dodatkowo byliśmy zainteresowani dwoma postaciami silnie związanymi z tym regionem – komandorem Matthew Perrym oraz bliskim naszym fotograficznym zainteresowaniom Shimooką Renjō.

Cała okolica arterii jest bardzo zadbana i wygląda niezwykle. Sama zaś droga prowadzi do świątyni Ryosenji, w której podpisano traktat z Perrym. To bardzo ładna budowla – buddyjska, więc nie ma tu charakterystycznych bram. Tuż przy niej zlokalizowany jest niewielki cmentarz, gdzie m.in. pochowanych jest kilku członków amerykańskiej wyprawy oraz dawni zarządcy miasta. Co ciekawe, tuż za obiektem znajduje się jaskinia, w której odkryto starożytne artefakty – dowód na długą historię osadnictwa w tym rejonie.

Za nekropolią przygotowany jest szlak prowadzący przez wzgórza z widokiem na zatokę. Chętnie wspięliśmy się na górę, obserwując piękny krajobraz, a otaczający las rosnący na magmowym podłożu miał w sobie co nieco ze znajomych Gór Kaczawskich. Po przejściu niezliczonych schodów w górę i w dół dotarliśmy do parku Shimoda, słynącego z hortensji – niestety dla nas, już przekwitłych. Przed wyjściem z uroczego zakątka zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przy pomniku jednego z pierwszych profesjonalnych fotografów w Japonii, czyli wspomnianego Renjō.

Następnie udaliśmy się na najlepszego węgorza w mieście. Zamówiliśmy go na wynos w niewielkiej, stylowej restauracyjce, w której miejsca są głównie objęte lokalną rezerwacją. Wyczekując polecanej specjalności, odwiedziliśmy sklep z wagashi (japońskimi słodyczami) oraz kupiliśmy butelkę regionalnego sake o 60-procentowym poziomie polerowania ryżu. Odebrawszy solidne porcje obiadu, zasiedliśmy przy stole w przytulnym, klimatyzowanym wnętrzu naszego auta. Węgorz, pysznie tłuściutki, wprost rozpływał się w ustach. Mięso było jednocześnie kruche i sprężyste. Delikatny sos sojowy nie tłumił jego smaku, a lekka słodycz subtelnie równoważyła naturalną kwasowość ryby.

Wśród klifów i grot Dogashimy

Kolejnym punktem na trasie śladami „Yuru Camp” była Dogashima. Pumeksowe klify, piaskowce, liczne jaskinie i możliwość obserwowania tombolo, czyli okresowo pojawiającego się przejścia między wyspami a półwyspem przyciągają wielu turystów, choć głównie japońskich. Gdy zmierzaliśmy z parkingu w stronę nabrzeża, skąd odpływają łodzie rejsowe, przywitały nas bohaterki wspomnianego anime, spoglądające zza szklanej witryny.

Będąc w tym miejscu, postanowiliśmy skorzystać i popodziwiać słynne jaskinie z różnych perspektyw. 15-minutowy rejs pozwolił dojrzeć wszystkie ciekawe elementy wybrzeża, a także słynną Tensodo – zapadniętą grotę z otworem w sklepieniu. Gdy wpływaliśmy do wnętrza, nietoperze poderwały się do lotu, a ich popiskiwania odbijały się echem od skalnych ścian. Z góry powoli skapywały pojedyncze krople wody, a roślinność delikatnie spływała w dół otworu niczym zielona zasłona. Po przeciwnej stronie znajdowała się niewielka plaża, na której widać było paddleboardy i kilka osób – zapewne odkrywających to miejsce na własną rękę. Po zejściu na ląd pospacerowaliśmy po parku, docierając do górnej części, pozwalającej obejrzeć jaskinię z perspektywy otwartego nieba.

Zachód słońca w Moroguchi

Po drodze do ostatniego punktu dnia, z którego nazajutrz mieliśmy opuścić półwysep Izu, mijaliśmy pola ryżowe z rozwieszoną już słomą na charakterystycznych stojakach. Rolnicy porządkowali zbiory i przygotowywali wszystko do suszenia. Zatrzymaliśmy się na parkingu niedaleko latarni Heda, na półtora godziny przed zmrokiem. Pogoda była idealnie słoneczna i to z tego miejsca udało nam się w końcu zobaczyć monumentalną Fuji-sama w całej jej okazałości. Majestatycznie górowała nad krajobrazem, pięknie rysując się na tle linii brzegowej i wzniesień Izu.

W pobliskim parku znaleźliśmy kolejną ciekawą świątynię – Moroguchi. Miała podobnie umiejscowioną bramę torii nad wodą jak ta w Hakone, ale tutejsza wydawała się jeszcze bardziej spektakularna. W świetle zachodzącego słońca, z widokiem na morze i wyjście z zatoki wyglądała bardzo malowniczo. Ostatnie promienie dziennego światła tańczyły na falach, wśród których co chwilę widać było trzepoczące płetwy. Ta mnogość ryb z pewnością przyciągała zapalonych wędkarzy, których faktycznie dostrzegliśmy dziesiątki na całym nabrzeżu.

Odkrycie gorących źródeł

Na zakończenie dnia dotarliśmy do michi-no-eki w portowym miasteczku Heda. Lokalna stacja okazała się świetnie wyposażona – z pełną infrastrukturą, sklepem, przestrzenią wypoczynkową, parkingiem i przede wszystkim gorącymi źródłami, do których już od dawna chcieliśmy się wybrać. Zakłopotani staliśmy przed automatem do zakupu biletów, próbując rozszyfrować jego działanie, gdy podszedł do nas starszy pan, z bardzo uważnej obsługi. Mimo że mówił tylko po japońsku, a my niemal wcale, udało nam się porozumieć bez trudu za pomocą gestów. Zorientował się, że nie mamy ze sobą ręczników, więc bez wahania pomógł nam wyklikać dwa bilety oraz dwa komplety ręczników: po jednym dużym do osuszenia po kąpieli i jednym małym podręcznym, który można zabrać ze sobą do gorących źródeł.

Następnie osobno udaliśmy się do stref kąpielowych. W japońskim onsenie są oddzielne strefy dla kobiet i mężczyzn, a kąpiel odbywa się nago. Pierwsze pomieszczenie przypominało klasyczną przebieralnię, jaką znamy z polskich basenów, z szafkami zamykanymi na kluczyk. Różnica była jednak zauważalna – wszystko było tu czyste i suche, a podłogi wyłożone matami tatami. Po wejściu do części z wodami termalnymi pierwszą stacją są stanowiska prysznicowe z małymi taboretami oraz dostępnymi kosmetykami – żelem, szamponem i odżywką. Dopiero po solidnym oczyszczeniu można było zanurzyć się w gorących źródłach. Do dyspozycji było kilka basenów o różnej temperaturze, w tym także te na zewnątrz budynku. Nic dziwnego, że Japończycy są tak zahartowani. Po kąpieli i osuszeniu się podręcznym ręcznikiem, można było wrócić do przebieralni, by spokojnie wysuszyć włosy i doprowadzić do porządku.

Choć na początku byliśmy nieco skrępowani, z czasem przyszedł pełen relaks i przyjemne rozgrzanie całego ciała. Pierwszy pobyt w onsenie okazał się absolutnie rewelacyjny. Wypoczęci i odprężeni wróciliśmy do campera i po dniu pełnym wrażeń zasnęliśmy niemal natychmiast.

Eat – Travel – Reboot

Doceniamy niezwykłość codzienności, szukając w niej tego, co wyjątkowe i inspirujące. Naszym celem jest odnajdywanie piękna w drobnych szczegółach i chwytanie chwil, które tworzą niepowtarzalne wspomnienia.

Czytaj więcej