
Jak jesienne Tokio oczarowuje na każdym kroku i z każdym kęsem
Przy poprzedniej wizycie w Ueno mieliśmy okazję zobaczyć jedynie magiczny staw lotosów o zmroku, dlatego aktualny plan zakładał powrót do tej dzielnicy, by doświadczyć jej nieco dokładniej. Po błyskawicznym, a przy tym dość smakowitym śniadaniu z konbini wyruszyliśmy metrem, już dobrze zaznajomieni z porannym rytuałem przechodzenia przez akurat remontowaną stację Shibuya.
Podróżowanie z Suicą – zarówno w formie karty, jak i aplikacji na telefon – okazało się niezwykle proste i wygodne. Nawet na kilka przejazdów warto się w nią zaopatrzyć, by zaoszczędzić sobie stresu przy zakupie biletów i monitorowaniu trasy. Obsługa nie różni się znacząco od sieciówek komunikacji miejskiej w innych częściach świata, co sprawia, że korzystanie z niej jest intuicyjne i bezproblemowe.
Śladami samurajów pośród świątyń w Ueno
Gdy dotarliśmy do parku Ueno, rozpoczęliśmy zwiedzanie od pomnika Saigō Takamoriego – jednej z kluczowych postaci okresu przemian w Japonii. Dla europejskiego obserwatora pomnik może wydawać się przedstawieniem zwykłego człowieka spacerującego z psem o poranku. Jednak w rzeczywistości ukazuje on wiernego samurajskim ideałom lidera, który dążył do równowagi, dla dobra kraju balansując między dwoma zwaśnionymi stronnictwami. Na zielonym obszarze kryją się również ślady Bitwy o Ueno, jednej z decydujących potyczek wojny domowej, w której siły cesarza starły się z wojskami upadającego siogunatu. Dziś o tamtych wydarzeniach przypominają tylko monumenty.
Pierwszą świątynią, którą odwiedziliśmy tego dnia, była Kiyomizu Kannon-dō. Niegdyś będąca częścią większego kompleksu została rozsławiona przez obraz ukiyo-e, przedstawiający widok w kierunku stawu Shinobazu przez charakterystyczną, zataczającą koło gałąź sosny. Tuż przy wejściu zainteresowało nas źródełko do obmywania rąk. Manewrując tak, by jak najlepiej uchwycić kadr, zwróciliśmy na siebie uwagę oporządzającej to miejsce kobiety. Elegancko ubrana, zajmowała się tym nie z obowiązku, a z autentycznej troski. Okazało się również, że starsza pani bardzo dobrze posługiwała się językiem angielskim. Rzeczowo wytłumaczyła nam rytuały świątynne, a następnie żywiołowo przeprowadziła do wnętrza obiektu, gdzie znaleźliśmy się w oka mgnieniu, starając się nadążyć za naszą przypadkową przewodniczką. Opowiadała nam o historii tego miejsca, wskazując poszczególne artefakty wewnątrz świątyni. Wyjaśniła też, że obecne drzewo zostało na nowo ukształtowane po zniszczeniu pierwowzoru przez upływ czasu. Dowiedziawszy się, że planujemy podróż vanem na półwysep Izu, poleciła nam także wizytę w Hakone, dzieląc się swoimi spostrzeżeniami o okolicy. Po bardzo miłej rozmowie ruszyliśmy dalej, docierając do niewielkiej buddyjskiej świątyni, gdzie w budynku sakralnym skrywała się figura Buddy.
Niedaleko znajdował się również kultowy obiekt upamiętniający pierwszych siogunów Japonii, otoczony ogrodem pełnym jesiennych dalii. Kwitnące kwiaty – piękne i różnorodne, okryte parasolami lub eksponowane w donicach – przyciągały wzrok. Ta niezwykła troska o ulotne rośliny przycupnięte w cieniu papierowych parasolek, chroniących je również przed przymrozkami, pokazywała, jak ważna jest natura dla wielu mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. W ogrodzie nie napotkaliśmy żadnych turystów, tylko cichych Japończyków powoli sunących tak jak my z aparatami, podziwiających kolorową przyrodę i próbujących uchwycić jej charakter. Tu i ówdzie można było też zachwycić się starannie przyciętymi bonsai oraz dekoracjami z gałązek klonu momiji, które wciąż czekały na nadejście barwnej jesieni.
W kolejnych chwilach skierowaliśmy się do jednej z najstarszych drewnianych konstrukcji w okolicy, liczącej sobie blisko 400 lat. Świątynię otaczał szereg latarni oraz imponująca złota brama, co łącznie robiło ogromne wrażenie. Wejście prowadziło obok okazałego drzewa kamforowego, starszego od samego budynku. Majestatyczna roślina opasana sznurem z rozłożystymi gałęziami wyglądała niczym boski olbrzym górujący nad dziedzińcem. Boczną bramą weszliśmy na teren sakralny, gdzie uwagę przyciągały ozdobione płaskorzeźbami drewniane mury. Dolne części przedstawiały zwierzęta rzek i oceanów, a górne – istoty przestworzy. Barwne dekoracje, w tym rzeźbienia smoków na głównych wrotach, dopełniały wrażenia. Według legendy te dwa smoki – jeden skierowany ku górze, drugi ku dołowi – schodzą nocą, by napić się wody z pobliskiego stawu.
Świątynia, zbudowana w pierwszych latach pokoju po wojnie domowej daimyō, miała upamiętniać trudne czasy oraz zwiastować nową erę pokoju. Tuż obok znajdowało się solidne drzewo, które według podań przyciągało pioruny. Uschnięty pień wskazywał jednak, że powoli dobiega kres jego służby.
Puszyste manju i sztuka kaligrafii w nieturystycznych zakątkach Tokio
Zostawiając za sobą pełen historii i piękna park Ueno, skierowaliśmy się w stronę świątyni Nezu. Po drodze naszą uwagę przyciągnął napis manju – ulubione przysmaki Nyanko-sensei z mangi i anime pt. Księga Przyjaciół Natsume. Zachęceni, skierowaliśmy się tam, gdzie starsza para, otoczona grupką dzieci w wieku szkolnym, sprzedawała bułeczki na parze wypełnione mieszanką cebuli, mięsa, kapusty i sosu. Te delikatne kule, jeszcze bardziej puszyste niż typowe parowańce, zachwycały słono-warzywnym smakiem, przełamanym nutą imbiru oraz klasycznym połączeniem japońskiej kuchni – mirin i sosu sojowego. Była to idealna przekąska na dalszy spacer.
Przechadzając się mniej turystycznymi uliczkami, poczuliśmy kolejną odsłonę Tokio – spokojniejszą i bardziej codzienną. Te mieszkalne rejony przypominały o koncepcie „15-minutowego miasta”, gdzie wszystko jest w zasięgu ręki. Mijaliśmy zakłady krawieckie, piekarnie, sklepy z bento, z obuwiem i różnymi utensyliami, a nawet indyjskie restauracje promujące hasło No India, No Life, które widzieliśmy parę dni wcześniej podczas festynu w Yoyogi.
Wzrok przyciągnął też warsztat, w którym mistrz wytwarzał piękne szyldy, starannie kaligrafując na nich kanji. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by podziwiać jego pracę, starając się jednocześnie nie przeszkadzać w tej wyjątkowej chwili twórczej koncentracji.
W takich spokojnych okolicznościach, błądząc uliczkami z blokami mieszkalnymi i piętrowymi parkingami, gdzie samochody ustawione jeden nad drugim tworzyły futurystyczny widok, dotarliśmy do Nezu.
Malowniczy szlak torii i duchowy spokój w Nezu
Świątynia Nezu słynie z kapliczki Inari – bogini płodności, ryżu i powodzenia, posągów jej lisich sług oraz bram torii fundowanych przez wierzących japońskich przedsiębiorców. Charakterystyczne torii prowadzą do kapliczki, tworząc malowniczy czerwono-pomarańczowy szlak. Choć nie tak rozległy jak w słynnej świątyni Fushimi Inari w Kioto, wciąż robił wrażenie na tle zbocza porośniętego azaliami. W pełni rozkwitu ten zakątek musi wyglądać jak z bajki. To mniej oblegane przez turystów miejsce sakralne przyciąga głównie lokalnych mieszkańców przychodzących na modlitwę. Nadaje mu to wyjątkowo autentycznego charakteru – prawdziwej świątyni w kraju 72 pór roku, gdzie każdy sezon ma swoje znaczenie i rolę w codziennym życiu.
Centralna świątynia wyróżniała się tradycyjnym japońskim stylem, z parą strażników strzegących głównej bramy. W jej okolicy można było jednak dostrzec także wpływy buddyjskie – w postaci rzeźb wielorękich bóstw z licznymi atrybutami. Te szczegóły dodawały temu miejscu nie tylko różnorodności, ale i głębszego znaczenia duchowego.
Tradycyjna dzielnica handlowa i kulinarne odkrycia w Yanaka Ginza
Kolejna na trasie była niewielka, lecz urokliwa Yanaka Ginza. Słowo „Ginza” w nazwie nawiązuje do głównych dzielnic handlowych Japonii. Znana z atmosfery tradycyjnego targowiska, przyciąga uwagę nie tylko sklepikami i przekąskami, ale także wszędobylskimi motywami kotów. Pamiątki z wizerunkami tych zwierzaków można znaleźć niemal wszędzie – od rękodzieła po gadżety, a choć nie wszystkie nawiązują do Maneki-neko, to i takie figurki udało nam się dostrzec. Można tu było też zobaczyć sklepy rybne, stragany z gadżetami dla turystów, wystawy rzemieślnicze i malarskie, a także moc wyrobów z soi (sosy, pasty miso, tofu) oraz inne tradycyjne składniki, jak konnyaku – jadalną roślinę o intrygującej polskiej nazwie Dziwidło Riviera.
Dodatkowym celem naszej wizyty było spróbowanie słynnego deseru Mont Blanc, który w Japonii w sezonie jesiennym cieszy się ogromną popularnością. Wiedzieliśmy, że to właśnie w Yanaka Ginza bohater serialu pt. Kantaro: Sweet Tooth Salaryman delektował się tym przysmakiem, więc nie mogliśmy przejść obok niego obojętnie. Łakoć bazował na intensywnym w smaku purée z kasztanów, które spoczywało na lodach kasztanowych, a całość dopełniał kleks delikatnej bitej śmietany. Charakterystyczna leśno-orzechowa nuta, zbalansowana mlecznym posmakiem, stworzyła idealną kompozycję na tę porę roku – subtelną, a jednocześnie pełną głębi. To właśnie kasztany są typowo jesiennym przysmakiem Japonii. Można je znaleźć w wielu wagashi, tj. lokalnych wyrobach konfekcyjnych. Często nie są one zbyt słodkie, natomiast opierają się na wzmocnieniu smaku składników.
Po deserze ruszyliśmy w głąb alejki w poszukiwaniu czegoś bardziej sycącego. Naszą uwagę przyciągnął szyld reklamujący wieloletnią tradycję w przygotowywaniu krokiecików. Skuszeni obietnicą smaku zamówiliśmy dwa rodzaje: wołowe i wieprzowe z grzybami. Krokieciki, klasyczne dla kuchni „okołoalkoholowej”, okazały się smażonym na głębokim tłuszczu, chrupiącym połączeniem mielonego mięsa, dodatków i panierki panko. Mimo że dość tłuste, to intensywne w smaku – idealnie wpisujące się w kategorię japońskiego street foodu, który może nie jest najzdrowszy, ale za to wyjątkowo smaczny.
Kiedy dotarliśmy do końca uliczki, zorientowaliśmy się, że od śniadania niewiele jedliśmy poza przekąskami. Wybraliśmy więc restaurację serwującą sobę – gryczany makaron, klasykę japońskiej kuchni. Niestety, zamówione danie okazało się mniej spektakularne niż oczekiwaliśmy. Soba, choć poprawna, była kupna i podana w dość płaskim bulionie. Kurczak z ryżem, serwowany jako dodatek, również nie wyróżniał się niczym szczególnym – typowe połączenie z porem, sosem sojowym, mirinem i sake. Mimo że danie nas nie zachwyciło, ogromna porcja wypełniła nas do syta. Najedzeni ruszyliśmy w drogę powrotną, spalając trochę kalorii, by zrobić miejsce dla wyczekiwanego raju dla podniebienia.
Jesienna uczta w gwiazdkowej restauracji
Wieczorem udaliśmy się do restauracji z gwiazdką Michelin. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że Uber w Tokio działa całkiem sprawnie, co znacznie ułatwiło nam podróż. Na wejściu zostaliśmy powitani symbolicznym gestem – estetycznym kasztanem starannie zaprezentowanym na talerzu, zapowiadającym nadchodzącą jesienną ucztę kaiseki, czyli tradycyjną wielodaniową kolację.
Na początek podano krem z kasztanów. Był idealnie wyważony – rozgrzewający, lekko odświeżający, wyraźnie kasztanowy. Bulion, będący bazą, subtelnie podkreślał leśno-orzechowy smak, nie dominując go. Dodatkiem były jędrne i słodkawe małże, które wprowadziły delikatny kontrast, czyniąc potrawę jeszcze bardziej złożoną.
Następna była seria doskonałych przystawek, które wprowadziły nas w świat mniej znanych smaków. Jednym z nich było nasze pierwsze spotkanie z ginko – orzechami miłorzębu, które miały delikatną, lekko gorzkawą nutę. Galaretki agarowe okazały się przepyszne, a ich aksamitna konsystencja pozytywnie nas zaskoczyła. Zsiadła soja, będąca delikatniejszą wersją tofu, także była przyjemna w smaku i teksturze.
Specjał restauracji, czyli ślimak Abalone, był niezwykle interesującym doświadczeniem kulinarnym. Wykwintnie podany mięczak zdecydowanie przeczył obiegowym opiniom Zachodu, które niesłusznie odbierają mu miano smakołyku. Mieszanka aromatu małży z ciekawym, mocno morskim smakiem sosu z wątróbki ślimaka (a w zasadzie ostatniego odcinka żołądka) rzeczywiście ukontentowałaby niejednego smakosza owoców morza. Towarzyszący mu krem, podany prosto w muszli, miał ciepłe, głębokie nuty, które bardziej przypominały mięsne niż morskie przysmaki.
Największym odkryciem okazało się danie główne (Shiizakana), które stanowiła ryba fugu w wielu odsłonach, a spośród nich smakowo najjaśniej błyszczała skóra. Jej ciekawa tekstura i aromat świetnie komponowały się z kwaskowatymi dodatkami, tworząc nieoczywiste, a jednocześnie harmonijne połączenie. Karaage z tejże ryby, choć bardzo smaczne, nie mogło dorównać innym wersjom osławionej rozdymki.
Na deser podano świeże owoce oraz matchę, które stanowiły idealny finisz posiłku. Wcześniej degustowaliśmy również hojichę – przyjemną herbatę o lekko orzechowym smaku, doskonale wpisującą się w jesienny klimat. Całość dopełniło sake rodzaju Junmai Ginjo, którego intensywny, wyrazisty smak harmonijnie współgrał z różnorodnością całej uczty.
Ta wyjątkowa kolacja była nie tylko odkryciem nowych smaków, ale także okazją do doświadczenia japońskiej kuchni w jej najbardziej sezonowej i dopracowanej formie. Każdy element posiłku – od symbolicznego kasztana po ostatni łyk sake – podkreślał, jak ważne są detale w tworzeniu niezapomnianych wspomnień kulinarnych.