Post Thumbnail

Sielankowy biwak pod górą Fuji

Nasza droga z Półwyspu Izu na kemping Fumotoppara – słynne pole namiotowe z widokiem na górę Fuji – wiodła przez kręte, górskie serpentyny. Ciasne zakręty, strome podjazdy i widoki na zielone zbocza towarzyszyły nam przez dłuższy czas. Jeszcze przed wyjazdem z regionu zauważyliśmy pierwsze rzędy herbacianych krzewów, zapowiadające, że zbliżamy się do Shizuoki.

Zanim udaliśmy się na miejsce docelowe, zatrzymaliśmy się przy sklepie SWEN z wyposażeniem kempingowym. Wczesnym rankiem był jeszcze zamknięty. Postanowiliśmy więc przejść się po parku, który akurat znajdował się tuż obok. Okazało się, że nie jest to zwyczajny skwerek. Niespodziewanie trafiliśmy do bardzo malowniczego zakątka – źródeł niedługiej, bo nieco ponad kilometrowej, rzeki Kakita.

Życiodajne wody spod Fuji

Z wielu naturalnych wywierzysk wysączała się czysta woda, pochodząca prosto ze zboczy góry Fuji. Jej stały poziom przez lata uczynił ją ważnym elementem lokalnego ekosystemu. Miejsce tętniło życiem, w krystalicznie czystych rozlewiskach widzieliśmy ryby i kumaki, a ważki, jętki czy nawet zimorodki żywo przefruwały tuż obok nas.

Rzeka Kakita wraz ze źródłami naturalnie wkomponowuje się w otoczenie, a wokół niej rozciąga się starannie utrzymywany park z alejkami i punktami widokowymi, z których podziwialiśmy dość dzikie brzegi. Od wieków obecna w japońskiej kulturze, wciąż nosi ślady dawnego wykorzystania – w źródłach dostrzegliśmy zachowane kamienne kręgi, które niegdyś służyły do czerpania wody przy wyrobie papieru. Wzdłuż przesiąków prowadziły niewielkie mostki, a przy jednym z nich zrobiliśmy sobie przerwę na wagashi. Pośród zakupionych słodyczy było mochi, ale i pyszna galaretka z fasoli z kasztanami na wierzchu. Łakocie, kupione dzień wcześniej, smakowały doskonale w chłodzie jaru i przy szemrzącej źródlanej wodzie.

Zanim wyszliśmy z parku, wypatrzyliśmy pierwszą podczas tego wyjazdu modliszkę i drobne leśne kraby ukrywające się w ściółce, od czasu do czasu przemykające przez ścieżki.

Kemping po japońsku

O 10:00 sklep turystyczny został otwarty, więc ruszyliśmy po wyposażenie. Japoński styl kempingowania dość różni się od tego znanego nam z Polski – ze swoimi elementami „glamour” czasem bardziej przypomina glamping. Wnętrze sklepu było pełne stylowych lamp turystycznych imitujących naftowe, kolorowych kubków i drewnianych akcesoriów kuchennych. Wszystkie przedmioty były starannie zaprojektowane – estetyczne i przyjemne dla oka. Wśród dodatków nie zabrakło też wesołych fartuszków do grillowania i rozmaitych drobiazgów, które nadawały obozowemu życiu przytulnego charakteru. Uwagę przyciągała także odzież – luźna, wełniana, w odcieniach beżu i ziemi, choć zwykle z delikatnym kolorowym motywem. O jej przydatności przekonaliśmy się następnego dnia, gdy mimo nagłego spadku temperatury opatuleni Japończycy bez problemu siedzieli na krzesełkach pod tarpami, wyglądając na zupełnie niewzruszonych chłodem.

Nie brakowało tu również palenisk, kuchenek na drewno i brykiet oraz sprzętu do barbeque w zupełnie innych formach niż te znane nam z Europy. Udało nam się kupić wymarzone palenisko, które wcześniej widzieliśmy w anime – małe i poręczne, z rusztem, składane do formy nie większej niż zeszyt A4, idealne zarówno do rozpalenia ogniska, jak i do grillowania. Do kompletu dobraliśmy zapas drewna i podpałkę.

Zachwyceni ekwipunkiem na biwak udaliśmy się po coś na ząb. Sklepy spożywcze są pełne typowo japońskich produktów, które jednak dobrze znamy już z polskich sklepów oferujących egzotyczne składniki. Uwagę przyciągały natomiast lokalne, sezonowe warzywa – jak kasztany, okra czy różne odmiany ziemniaków. Selekcja mięs również jest zupełnie inna i musi prezentować się wyjątkowo estetycznie – podobnie ryby. Wszystko starannie przygotowane i ułożone: każda tacka wygląda jak pokazowy talerz wędlin na szykownym bankiecie. Dużym ułatwieniem jest także szeroka oferta gotowych dań, które jakościowo są bardzo zbliżone do tych domowych, jakie naprędce ktoś mógłby sam sobie sporządzić.

Biwak z widokiem (choć nie tym razem)

Na kemping Fumotoppara z rozległym, płaskim polem namiotowym położonym u stóp Fuji dotarliśmy po południu. Był to ogromny plac zieleni, podzielony na poprzecinane drogami dojazdowymi sektory. Na terenie znajdowało się również kilka budynków z toaletami, dość sporo punktów czerpania wody, sklepik, łaźnia publiczna i wydzielone miejsce składowania odpadów.

Po przyjeździe każdy dostaje mapkę obszaru i szczegółową instrukcję. Zasady są dość ciekawe – cisza obowiązuje już od godziny 17:00, podobnie jak zakaz poruszania się samochodami z uwagi na szybki zmrok. Ognisko wolno rozpalić wyłącznie na odpowiednich matach lub specjalnych konstrukcjach, ale samo obozowisko można rozkładać tam, gdzie ma się ochotę. W efekcie, przynajmniej w tym terminie, kiedy my tam byliśmy (czyli na początku października), wszyscy zachowywali sporą przestrzeń między sobą.

Obozy rozstawione przez innych wyglądały niezwykle klimatycznie: złożone z oldschoolowych namiotów, naciągniętych tarpów, małych stolików, światełek choinkowych i lampek stylizowanych na naftowe – rekordzista miał na stole ustawionych ponad 20. Samo pole namiotowe większą częścią wtulało się w góry, a z jednej strony otwierało na widok na górę Fuji – choć tym razem pogoda nam nie sprzyjała. Mimo tego wieczorny krajobraz pełen ognisk i delikatnego, żółtawego światła lamp był magiczny. Grillowane mięso smakowało wybornie wśród tej spokojnej scenerii.

Brzuchem do góry

Kolejny dzień postanowiliśmy potraktować jako chwilę odpoczynku – naszą własną wersję Yuru Camp, czyli sielankowego biwakowania bez pośpiechu i z dala od zgiełku. Czas płynął niespiesznie, jakby dostosował się do naszego rytmu. W tle majaczyły spokojne kontury gór, a gdzieniegdzie widać było przechadzających się cicho obozowiczów.

Rozstawiliśmy cały turystyczny ekwipunek z campera: stolik, krzesła, małą kuchenkę gazową, naczynia, sztućce i pałeczki. Rozłupaliśmy drewno i rozpaliliśmy ogień w palenisku. Od samego rana delektowaliśmy się wszystkim, co proste i przyjemne – widokiem, ciszą, zapachem dymu i trzaskiem iskier lecących z ogniska.

Przez cały dzień raczyliśmy się posiłkami przygotowywanymi na świeżym powietrzu z lokalnych składników. Do tego – zielona herbata i miejscowe piwo rzemieślnicze. Poranek zaczęliśmy od kiełbasek, pomidorków i boczku z grzankami z bagietki oraz krewetek. W ciągu dnia przygotowaliśmy jeszcze solidny fragment polędwicy z tuńczyka, delikatnie glazurowanej sosem sojowym z sake i mirin. Gruby kawałek ryby był potraktowany niczym stek, tak, by szarawa obwódka ściętego białka była niezbyt duża, wnętrze było nadal medium rare, a delikatny słodko-kwaśny od dymu crust przyjemnie dodawał tekstury. Do tego ugotowaliśmy ryż i zjedliśmy daikon, okrę i boczniaki ostrygowate, całość podając sobie ze świeżo startym wasabi, które przywieźliśmy jeszcze z Izu. Wieczorem zaś zjedliśmy grillowaną wołowinę wraz z papryczkami japońskimi, do której idealnie pasowało regionalne sake junmai ginjō również przywiezione z wulkanicznego półwyspu.

Miło było na chwilę zwolnić i po prostu się zrelaksować. Mieliśmy już sporo kilometrów w nogach – to przecież nasza pierwsza podróż po Japonii, więc trudno było oprzeć się pokusie, by zobaczyć i spróbować jak najwięcej. Schodziliśmy dzielnice Tokio wzdłuż i wszerz, zwiedzaliśmy zakamarki Izu, a do tego za nami była już spora trasa po bogato oznakowanych japońskich drogach, które potrafiły przyprawić o oczopląs. Podwójne czerwone światła, niebieskie światła na przeciskach, wirujące świetlne wiatraczki ostrzegające przed zmianami w organizacji ruchu czy też białe, żółte i niebieskie pasy na jezdni. Do tego oczywiście ruch lewostronny. Wszystko to było tym bardziej wymagające podczas jazdy w deszczu i mgle po krętych górskich trasach. Moment wytchnienia był na wagę złota – tu można było zamknąć oczy i po prostu wsłuchać się w spokojny rytm kropli deszczu.

Kiedy grill zmienia się w survival

Przelotne opady od czasu do czasu tylko podkreślały urok tej kameralnej scenerii, otulając deszczową mgiełką zbocza gór – aż do wieczora. Wtedy wszystko się zmieniło. Nagle zerwał się silny wiatr, deszcz zaczął zacinać z każdej strony, a markiza przy camperze, którą chwyciliśmy w ostatniej chwili, prawie posłużyła nam za paralotnię! Po wcale niełatwej akcji jej zwijania i zabezpieczania sprzętu udało się jeszcze dogrillować ostatnie kawałki mięsa (choć lekko zmoknięte) i wygasić ognisko. Na chybcika pozbieraliśmy wszystko, starając się rozłożyć mokre rzeczy wewnątrz vana, po czym – przemoknięci, ale jednak rozbawieni – pobiegliśmy do łaźni.

Tym razem nie był to tradycyjny onsen z naturalnymi wodami z gorących źródeł, lecz baseny z podgrzewaną wodą przepływową, choć wzbogaconą mineralnie w sposób sztuczny, to równie przyjemną. Wnętrze było czyste i kameralne. Już po kilku minutach poczuliśmy, jak wraca do nas energia i komfort – dokładnie to, czego potrzebowaliśmy po zaskakującej zmianie pogody. Rozgrzani gorącą kąpielą i opatuleni w kurtki przeciwdeszczowe przetruchtaliśmy z powrotem do naszego solidnego lokum. Camper spisywał się wyśmienicie, było ciepło, sucho i wygodnie, mimo że na zewnątrz hulał wiatr i deszcz. Jak się później okazało, znajdowaliśmy się akurat na obrzeżach przechodzącego nieopodal tajfunu…

Eat – Travel – Reboot

Doceniamy niezwykłość codzienności, szukając w niej tego, co wyjątkowe i inspirujące. Naszym celem jest odnajdywanie piękna w drobnych szczegółach i chwytanie chwil, które tworzą niepowtarzalne wspomnienia.

Czytaj więcej