
Spacerem po Asakusie – ukryte zakątki i pyszny japoński street food
Po szybkim zadomowieniu się w tętniącej życiem dzielnicy Shibuya postanowiliśmy wyruszyć na drugą stronę Tokio, by odkryć uroki Asakusy. To oznaczało jedno – czas na pierwsze doświadczenia ze słynnym metrem.
Japoński system komunikacji miejskiej jest znany ze swojej precyzji i niezawodności, ale jego obsługa i zorientowanie w sieci połączeń mogą początkowo wydawać się skomplikowane. Na szczęście nowoczesna technologia wprowadza tu spore ułatwienia. Okazuje się, że japoński prepaid można uruchomić bezpośrednio w aplikacji portfela (w tym przypadku europejski iPhone ma znaczną przewagę nad Androidem). Dzięki temu podróżowanie metrem staje się niezwykle intuicyjne. Wystarczy zbliżyć telefon do czytnika na bramce przy wejściu i wyjściu, a system automatycznie naliczy opłatę za pokonaną trasę. My skorzystaliśmy właśnie z opcji elektronicznej wersji popularnej w Japonii karty SUICA. Dla osób preferujących bardziej klasyczne rozwiązania zawsze pozostaje możliwość wyrobienia fizycznej karty. Tak czy inaczej, poruszanie się po Tokio w obu przypadkach to czysta przyjemność. Tym bardziej, że nie natknęliśmy się na profesjonalnych „upychaczy” pomagających pasażerom zmieścić się w wagonach. Było tłoczno, ale nie przesadnie – wystarczająco, by czuć ruch megamiasta, ale nie na tyle, by zaobserwować sławne widowisko.
Najbardziej osobliwa była jednak panująca cisza. Większość pasażerów była pochłonięta swoimi telefonami, obowiązkowo bez dźwięku, część korzystała ze słuchawek. Nikt nie rozmawiał, nie przeszkadzał innym. Podróżowanie w tłumie w Tokio jest zaskakujące jeszcze pod jednym względem. W wagonach nie poczuliśmy żadnych intensywnych zapachów, co w upalnym i wilgotnym klimacie jest naprawdę niecodzienne. Japończycy rzadko używają perfum, które mogłyby zmieszać się w mało przyjemny sposób z nieuniknionym potem. Dominuje neutralna świeżość – subtelny aromat mydła lub brak woni w ogóle. To była cenna lekcja dla gaijinów: czasem mniej znaczy więcej. Troska o higienę osobistą i unikanie pachnideł to nie tylko wyraz kultury, ale też szacunku dla otoczenia.
Podróż przez smaki i duchowość Senso-ji
Po wygodnej, 40-minutowej przejażdżce metrem dotarliśmy do miejsca, które jest prawdziwą ikoną stolicy Japonii – świątyni Senso-ji. Właściwie całego kompleksu świątynnego, którego rodowód sięga setek lat wstecz. Tuż obok znajduje się również chram wzniesiony przez trzeciego shōguna z rodu Tokugawa. To miejsce to nie tylko świadek historii, ale także fascynujący przykład religijnego synkretyzmu między buddyzmem a shintoizmem, co daje się zauważyć już od momentu przekroczenia bramy wejściowej.
Pierwszym punktem, który przyciąga uwagę, jest Brama Gromów (Kaminarimon), strzeżona przez posągi dwóch bóstw: Raijina – boga grzmotów, i Fujina – boga wiatru. Ogromny lampion zawieszony pomiędzy nimi stał się nieodłącznym elementem każdego zdjęcia z Senso-ji. Tłumy turystów zatrzymują się tutaj na dłużej, próbując uchwycić idealne ujęcie.
Po szybkim wyminięciu fotografujących się grup wkroczyliśmy na główną aleję. Nakamise-dori to nie tylko droga prowadząca do głównej świątyni, ale również pasaż handlowy, czyli także kulinarna podróż w głąb japońskiej tradycji. Skuszeni zapachami, zdecydowaliśmy się na kilka lokalnych przysmaków: ciastka z nadzieniem anko (tj. pastą z czerwonej fasoli) wykrojone w różne wzory oraz daifuku, które okazało się prawdziwym frykasem. Zgodnie z japońską etykietą, w której nie pochwala się jedzenia w ruchu, tym bardziej na drodze do świątyni, wycofaliśmy się poza główny bulwar, by spokojnie delektować się smakołykiem. Mochi, czyli ubity kleisty ryż, wypełniony anko, był niesamowicie puszysty i sprężysty, a pasta przyjemnie słodka. Z kolei smakowita truskawka dzięki delikatnej kwasowości doskonale balansowała całość.
Lekko umorusani mąką ryżową ruszyliśmy w stronę głównego budynku Senso-ji. Staraliśmy się pozostać wyłącznie obserwatorami – pamiętając, że jest to przede wszystkim miejsce kultu, a nie tylko atrakcja turystyczna. Dym kadzideł, kolorowe dekoracje i szmer składanych modlitw tworzyły niepowtarzalną atmosferę. Jednak popularność tego miejsca, zarówno wśród turystów, jak i fotografów, ma swoje konsekwencje. Z jednej strony, świątynia robi ogromne wrażenie swoją monumentalną architekturą. Z drugiej – wrażenie to często wydaje się znane, dokładnie takie jak na setkach zdjęć widzianych w internecie.
Tradycja i street food w dzielnicy kabuki
Po obejrzeniu głównej świątyni oraz przylegających zacisznych skwerów, skierowaliśmy się na sąsiednią ulicę, która oferuje zgoła inne atrakcje. Znajduje się tam scena kabuki oraz najstarszy park rozrywki w Tokio, działający nieprzerwanie od 1853 roku. Spacerując, usłyszeliśmy charakterystyczne dźwięki – nagrania z teatru mieszały się z radosnymi okrzykami miłośników karuzel i innych rozrywek. Cała dzielnica jest udekorowana rysunkami przedstawiającymi aktorów kabuki, a w okolicznych restauracjach można zobaczyć ich zdjęcia. Ciekawostką są także bardzo stare, wysuwane witryny sklepowe, które wciąż zachowują swój historyczny charakter. Takie detale dodają miejscu niezwykłego klimatu, łącząc tradycję z nowoczesnością.
Oczywiście nie mogliśmy przejść obojętnie obok lokalnych propozycji kulinarnych. Naszą pierwszą degustacją było curry pan z Giraffe – bardzo popularna przekąska, która od razu przyciągnęła nasz wzrok. To puszyste ciasto wypełnione intensywnie aromatycznym nadzieniem curry, z przyjemną, twardą i chrupiącą skórką okazało się naprawdę smaczne, choć nieco tłuste. Niemniej jednak połączenie delikatnego ciasta z bogatym, pikantnym farszem było zdecydowanie warte spróbowania.
Na naszej liście znalazły się także baby castellas – malutkie biszkopty przypominające ciasto gofrowe, nadziane różnorodnymi, budyniopodobnymi masami. Ich subtelna słodycz i miękka konsystencja sprawiły, że stały się idealną przekąską do dalszego spaceru.
Nie mogliśmy sobie również odmówić spróbowania kawałków smażonego kurczaka w słynnym Asakusa Chicken, które w 2023 r. zdobyło Karage Grand Prix konkursu kulinarnego. Lokal z charakterystycznymi obrusami w kratę jest prowadzony przez sympatyczną parę emerytowanych komików. Kurczak był zaś prosty, lecz wyrazisty, doprawiony tylko solą zaskakiwał delikatnością i tym, że jako dodatek wystarczał sam pieprz. Użycie udek sprawiło, że danie było wyjątkowo soczyste, a panierka miała wyczuwalny smak bulionu, który powstał z drobiowego tłuszczu.
Kolejnym odkryciem był snow crab croquette – chrupiący krokiet smażony na głębokim oleju. Mimo sposobu przygotowania przekąska nie była tłusta. Miała aksamitne, mleczne nadzienie serowe, w którym od czasu do czasu wyczuwało się intensywny smak kraba, a wszystko bardzo dobrze się ze sobą komponowało.
Dużym zaskoczeniem okazały się naleśniki francuskie zawijane w formę rożka, wypełnione masą ze słodkiego serka i malutkimi mochi. Ciasto naleśnikowe było bardzo cienkie i delikatne, a miękkie kuleczki dodawały ciekawej, gumowatej tekstury.
Odwiedziliśmy również strefę jadalną stylizowaną na wiejskie stragany, mieszczącą się w jednym z pobliskich domów handlowych. Choć miejsce było jeszcze zamknięte, udało nam się zajrzeć do środka i pooglądać starannie zaaranżowane stoiska oraz wystawy. Szczególnie przyciągnęły nas tradycyjne zabawki i ozdoby, które dodawały przestrzeni wyjątkowego klimatu dawnych targowisk.
Nad brzegiem Sumidy
Niedaleko zwiedzanej przez nas okolicy znajdowała się malownicza rzeka Sumida, której nadbrzeżny bulwar oraz przyległy park są idealnym miejscem na spacer. Z tego punktu można podziwiać imponującą panoramę Tokio, z wieżą Tokyo Skytree górującą nad miastem oraz charakterystycznym budynkiem Grupy Asahi po drugiej stronie rzeki.
Przechadzając się w tych spokojniejszych rejonach, dotarliśmy do jednej z najstarszych części kompleksu Senso-ji – Matsuchiyama Shoden. Według legend, ta niewielka świątynia liczy sobie ponad 1400 lat. Choć mniej okazała niż główna, zachwyciła nas swoim unikalnym charakterem i detalami architektonicznymi, które wyróżniają ją na tle innych budowli. Jednym z najciekawszych rytuałów, z jakimi można się tu spotkać, jest symboliczna puryfikacja rzodkwi daikon. Warzywa te, po specjalnym obrzędzie, są sprzedawane jako symbol oczyszczenia z agresji i negatywnych emocji.
Estetyka kulinariów
Po powrocie do Shibuya przyszedł czas na kolację – tym razem padło na okonomiyaki burgera. Jak sama nazwa wskazuje, był to japoński twist na klasycznego hamburgera. Podstawą dania było mięso – mieszanka wołowiny i wieprzowiny, lekko steamowana. Na wierzchu znalazł się puszysty omlet, a całość polano sosem demi-glace. Warto zaznaczyć, że w tym przypadku sos był dostosowany do japońskich gustów – zamiast klasycznej redukcji doprawionej sherry, najprawdopodobniej jako finisz wykorzystano ocet, cukier i/lub mirin. Danie prezentowało się efektownie, podane w ładnej formie typowej na Instagrama. To zresztą coraz popularniejszy sposób na zaistnienie restauracji na japońskim rynku, gdzie estetyka potraw jest często równie ważna jak ich smak. Choć burger wyglądał imponująco, kilka elementów można by poprawić, aby danie zyskało na głębi i wyrazistości.
Drugi dzień naszego pobytu również zaliczyliśmy do bardzo udanych. Połączyliśmy zwiedzanie pełne ciekawych odkryć z kulinarnymi doświadczeniami, które zdecydowanie zapadły nam w pamięć. Nasze umiłowanie do dobrych smaków doskonale odnajdywało się w kraju, gdzie najmniejszą przekąskę doprowadza się do perfekcji. Nic dziwnego, że nasz apetyt na Japonię rósł w miarę jedzenia!