
Tokijska codzienność w Shibuya i ostoja zieleni w sercu miasta
Pierwszy dzień pobytu chcieliśmy spędzić spokojnie, poznając okolicę i po prostu obserwując, jak toczy się życie w tym odległym kraju. Potraktowaliśmy ten czas jako bezpośrednie zapoznanie z Japonią. Czuliśmy, że musimy sprawdzić, czy się nie rozczarujemy – w końcu nasze oczekiwania narastały przez ponad 18 lat.
Nasz hotel mieścił się w dzielnicy Shibuya, „imprezowej” części Tokio, co jednak wczesnym rankiem nie rzucało się w oczy. Zaczęliśmy od podstawowych spraw. W pobliskim bankomacie wypłaciliśmy trochę jenów, ponieważ w wielu miejscach preferowana jest gotówka. Coraz częściej można płacić również kartą, jednak zawsze lepiej mieć pod ręką lokalną walutę. Na pieniądze bardzo przydaje się bilonówka, bo monety są potrzebne na każdym kroku, od automatów, przez pralnie, po opłaty parkingowe.
W tym parnym i deszczowym kraju pierwsze ważne zakupy to: butelka wody i parasol. W obie rzeczy łatwo zaopatrzyliśmy się w lokalnym konbini, wielobranżowej sieciówce, otwartej 24/7.
Jak upał i deszcz kształtują życie w mieście
Końcówka września przywitała nas ponad 30-stopniowymi upałami, a bardzo duża wilgotność sprawiała, że powietrze było duszne i parne. W takich warunkach konieczne jest stałe nawadnianie organizmu. Na szczęście maszyny z napojami znajdują się co kilkaset metrów, nawet na końcu małych uliczek czy zaułków w parkach. Gdziekolwiek człowiek może dotrzeć wytyczonym szlakiem, powita go podświetlona wystawa działającego automatu. Japończycy naprawdę dbają o to, by można było kupić coś zimnego do picia w dosłownie każdym miejscu. Miło z ich strony! Warto tylko samemu pamiętać, by zawsze mieć przy sobie kilka stujenówek.
Oprócz wysokich temperatur trzeba być przygotowanym na deszcz. Opady są tu częste i niespodziewane, dlatego parasol jest atrybutem praktycznie każdego mieszkańca. Znacznie poręczniej jest go szybko rozłożyć niż ubierać na siebie dodatkowe warstwy i tym samym ryzykować zapocenie. Z reguły ulewy w tym okresie są tu przelotne, nie ma więc sensu zakładać kurtki, która tylko sprawi, że będzie nam bardziej gorąco i wilgotno. Co ciekawe, Japończycy są nawet przygotowani na odwiedzających z mokrymi parasolkami. Standardowo przed sklepami ustawione są stojaki, a w miejscach takich jak muzea czy wystawy obsługa przy wejściu rozdaje w tym celu specjalne foliówki.
Gastronomia w erze technologii
Pierwsze spotkanie z japońskim serwisem gastronomicznym było bardzo pozytywne. Choć gaijini, tj. obcokrajowcy, mogą czuć się początkowo trochę onieśmieleni, to po bliższym przyjrzeniu okazuje się, że obsługa jest miła, ale zachowuje pewien dystans – taki sam dla swoich, jak i dla cudzoziemców. W wielu miejscach znajdują się tablety do składania zamówień. Opłaty można dokonać albo online, albo w specjalnych automatach przy kontuarze. Zresztą często nawet w sklepach ekspedient podaje artykuły, ale klient płaci sam, umieszczając gotówkę w specjalnej kasie.
Naszym pierwszym posiłkiem „na mieście” były pierożki gyoza, sałatka ziemniaczana i tofu na ostro w miejscu, które specjalizuje się w szybkich zamówieniach właśnie przy użyciu tabletów. Ceny były całkiem przystępne, a jedzenie smaczne. Po posiłku ruszyliśmy na dalszy spacer, wypatrując ikonicznych punktów, które dotąd odwiedzaliśmy tylko na mapie.
Ludzie, ptaki i pies Hachiko
Wbrew naszym oczekiwaniom Tokio nie sprawiło wrażenia zatłoczonego, choć ogromne fale ludzi faktycznie płyną nieustannie. Przetaczają się w zaskakująco uporządkowany sposób, kierowane niewypowiedzianymi zasadami, zakorzenionymi w tradycyjnym szacunku i harmonii. W tym wartkim krajobrazie swoje życie toczą również wrony wielkodziobe. Ciche i uprzejme tłumy mieszkańców, z nieco głośniejszymi turystami, pozostają tłem dla krakania dostojnych ptaków. Niezwykle długie i grube dzioby wyraźnie odróżniają je od ich europejskich kuzynów.
Aby zanurzyć się w klimacie miasta, lubimy trochę pobłądzić, spacerując, gdzie nas nogi poniosą. Tak zrobiliśmy i tym razem. Skręcaliśmy w mniejsze uliczki, w których miejski puls wyraźnie zwalniał, ukazując swoje mniej oczywiste oblicze. Jedna z takich tras zaprowadziła nas na dach centrum handlowego, gdzie niedzielny targ wprowadzał odmienny koloryt. Oprócz standardowych stoisk z koszulkami czy przekąskami, trafiliśmy na książkowóz – ruchomą księgarnię, która przyciągała miłośników literatury. Natomiast w drodze do parku minęliśmy słynny sklep Tower Records – mekkę melomanów, której witryny wciąż przyciągają uwagę fanów muzyki z całego świata.
Jednak prawdziwym spektaklem okazało się Shibuya Scramble Crossing. Skrzyżowanie to wydaje się niemal sceną dla niekończącego się, dziwacznego performance’u. Ludzie z telefonami w dłoniach wysoko ponad głowami zdecydowanym krokiem napierali w wybranym przez siebie kierunku. Kręcili się, wielokrotnie przecinali skrzyżowanie na wszystkie strony, nieustannie prowadząc narrację dla nieobecnych (tu i teraz) odbiorców. W swoim rytuale przypominali stado flamingów uwikłanych w nieco pokraczny taniec bez wyraźnego celu. Ze swojego skwerku, nad tą surrealistyczną sceną czuwał Hachiko – wierny pies z wiecznie błyszczącymi łapkami, wypolerowanymi od uścisków turystów.
Relaks w parku Yoyogi
Zbliżając się do parku Yoyogi, natknęliśmy się na indyjski festyn – pełen kolorowych straganów z jedzeniem, dynamicznych pokazów i tłumów ludzi, którzy z zapałem wciągali się w tę radosną, barwną scenerię. Wiadukt nad roześmianym placem doprowadził nas do wejścia do zieleńca, który z uwagi na porę roku miał już trochę przygaszone kolory. Niemniej jednak dokładnie tak jak w naszych wyobrażeniach, na parkowych trawnikach rodziny i grupki znajomych rozkładały koce, spędzając czas na relaksie i grając w gry na świeżym powietrzu. W tle delikatnie brzmiała muzyka, którą wykonywali artyści podczas swoich prób rozłożeni z instrumentami tu i ówdzie. Wokół panowała atmosfera błogiego spokoju – wypożyczone rowery tandemowe sunęły po ścieżkach, spacerowicze i joggerzy przemierzali aleje w swoim tempie. Inni odpoczywali w cieniu drzew, delektując się aromatyczną herbatą lub orzeźwiającymi lodami.
W bardziej odosobnionych częściach parku panowała cisza. Miejsca, gdzie natura mogła swobodnie zaistnieć, sprawiały wrażenie pustych. Zwierzęta trzymały się z daleka, a jedynymi obecnymi w tych rejonach były wszędobylskie wrony oraz sporadycznie odzywające się cykady.
Krążąc po tym przestronnym terenie, napotkaliśmy mnóstwo urokliwych zakątków, gdzie można było przystanąć na chwilę, by podziwiać lokalną roślinność i różnorodne ogrodowe kompozycje. Widać, że Japończycy cenią sobie starannie pielęgnowane rabaty. Wiele osób zatrzymuje się, by uchwycić w kadrze subtelne detale roślinnych aranżacji.
Świątynia Meiji Jingu i Ogród Wewnętrzny
Po przejściu do kompleksu świątynnego znów wpadliśmy w strumień ludzi. Meiji Jingu to świątynia shintoistyczna założona w 1920 roku, aby uczcić cesarza Meiji i cesarzową Shoken, którzy przyczynili się do modernizacji Japonii. Obiekt jest położony na 70-hektarowym terenie leśnym wgryzionym w megametropolię Tokio. Całe tłumy przybywają w to miejsce ze względów zarówno sakralnych, jak i turystycznych. Po przejściu przez charakterystyczną bramę torii odwiedzający świątynię powinni tradycyjnie sunąć bokami po chodnikach z lewej i prawej strony, pozostawiając środek bóstwom. Jednak zagraniczni laicy w tym przypadku zagospodarowują całą szerokość drogi, nie bacząc na miejscowe zwyczaje. Podążając brzegiem przesuwających się mas, zauważyliśmy odbicie na mniej uczęszczaną ścieżkę prowadzącą do Wewnętrznego Ogrodu, w którą natychmiast czmychnęliśmy.
W ogrodzie natura wydawała się mniej zakłócona niż w parku, a cała przestrzeń emanowała spokojem. W stawie, w którym cesarzowa ponoć lubiła łowić ryby, dostrzegliśmy czaplę, niespiesznie brodzącą w wodzie. Pozostając w szuwarach, poszukiwała sposobności do złapania pożywienia w oczku, które wraz z biegiem lat ewidentnie się wypłycało. To było miejsce, które rzeczywiście sprzyjało wyciszeniu. Widok roztaczający się z pomostu obok herbaciarni doskonale oddawał zamysł projektantów ogrodu – przestrzeń miała wprowadzać harmonię, a wszystko wokół sprzyjało kontemplacji.
Krocząc alejkami, po raz pierwszy napotkaliśmy pająki joro-gumo. Stworzone przez nie rozległe sieci, niczym woale, rozpościerały się nad ścieżkami. W blasku zachodzącego słońca ich czerwone odwłoki mieniły się jak płonące iskierki, a żółtawe ciała, siedzące na misternych konstrukcjach, miały w sobie pewną uwodzicielską, niemal niebezpieczną aurę. Przywodziła ona na myśl japońskie legendy o Jorōgumo – duchu (yokai), który potrafił przybierać postać pięknej kobiety, by zwabić swoje ofiary. Toriyama Sekien przedstawiał ją zwykle w towarzystwie małych ziejących ogniem pająków.
Budynek herbaciarni z widokiem na zbocze pagórka i jezioro u jego stóp był otoczony starannie uformowanymi dróżkami, prowadzącymi wśród krzewów i udekorowanymi drzewkami bonsai. Choć nasza wizyta odbyła się późnym popołudniem, tuż przed zmierzchem, to jednak roślinność, rozświetlona deszczem, miała w sobie niepowtarzalny blask. Niestety, nie dane nam było zobaczyć pól irysów ani pełni azalii rozkwitających wiosną. Z kolei na moc czerwieni liści klonów było jeszcze za wcześnie. Jednak widok ogrodu pełnego życia, soczystego po odświeżającym opadzie, pozostawił w nas niezatarte wrażenie.
Ukojeni i zadowoleni z obserwacji ruszyliśmy dalej w stronę świątyni. Przestrzeń znów wypełniał zgiełk – tłumy przechodziły przez kolejne dziedzińce, a rytm ich kroków zdawał się być częścią odwiecznego rytuału. Miko i kapłani, powoli zamykający świątynię, poruszali się w ciszy, a ich obecność niosła ze sobą aurę respektu i kontemplacji. Przestrzegając etykiety, obmyliśmy się w źródle z szacunku dla obrządku, który stanowił ważną część duchowej atmosfery tego miejsca. Następnie przez dłuższą chwilę z uwagą przyglądaliśmy się świątyni, której drewniane konstrukcje, mimo upływu lat, wciąż zachowywały swój majestat.
W drodze powrotnej podziwialiśmy malownicze latarnie, które nadawały uliczkom ciepłego, pomarańczowego blasku. Zatrzymaliśmy się również przy tradycyjnych cedrowych beczkach z sake, owiniętych papierem i przewiązanych bambusowym sznurem, złożonych w ofierze dla bóstw. Choć były częściowo przysłonięte, ponieważ postument, na którym stały był akurat w remoncie, ich obecność przypominała o głęboko zakorzenionej i wciąż żywej duchowości tego miejsca.
Piwa kraftowe i lokalne przekąski
Zwieńczeniem dnia był spacer urokliwymi uliczkami dzielnicy Shibuya, pełnymi małych barów. Późnym wieczorem dotarliśmy do pubu Mikkeller, znanej sieci z Danii, która jest obecna również w Tokio. Dwupiętrowy lokal serwował nie tylko swoje flagowe piwa, ale także te regionalne. Z 20 dostępnych kranów wybraliśmy klasyczny Bohemian Pilsner z japońskiego browaru Isekado – orzeźwiający, o kremowej piance. Delektując się napojami, obserwowaliśmy dość nietypową scenę. Szeroki parapet z oknami otwartymi na oścież posłużył jako miejsce dla publiczności. Tuż przed knajpką na ulicy kilka zadbanych szczurów urządzało mały występ, skacząc i radośnie okładając się łapkami zapewne w obronie jakiegoś smakowitego kąska, jakby chciały rozbawić przechodniów.
Po tym przedstawieniu ruszyliśmy jeszcze do Goodbeer Faucets, najstarszego multitapu w mieście, gdzie planowaliśmy spróbować też kilku przekąsek. Pub znajduje się na piętrze, a dzięki dużym przeszkleniom można z góry obserwować ruch uliczny. Miejsce oferuje kartę z 40 kranami, a my trafiliśmy akurat na wyjątkową okazję – świętowanie kooperacji z australijskimi browarami. Wybór piw był doskonały. Obsługa zaś, wyjątkowo pomocna, nie tylko zaproponowała nam najsmaczniejsze zakąski, ale także doradziła, co idealnie do nich pasuje. Zdegustowaliśmy złote trunki z West Coast Brewery Shizuoka, Off Trail Yamanashi oraz Teenage Saitama Japan. Największą z niespodzianek okazała się jednak wędzona i solona fasolka edamame – idealna przekąska do piwa, szczególnie dobrze komponująca się z IPA.
Wyciskanie nasionek z łupinki dawało niesamowity efekt – wyrazisty wędzony posmak i sól na pierwszym planie, następnie łagodzony był delikatnym smakiem samej fasolki. Wrażenie wędzonki długo pozostawało w ustach, a piwo doskonale odświeżało paletę. Zjedliśmy także bonito crudo z kolendrą, które ciekawie podkreślało rybny smak, nadając mu odrobinę świeżości. Na koniec spróbowaliśmy smażonych kalmarów w cieście z pastą curry oraz muli w sosie własnym z tamaryndem i trawą cytrynową. Kremowy sos był delikatnie przełamany tajskimi aromatami, a morski smak ryb – łagodzony przez lekką słodycz.
Nasz pierwszy cały dzień w Japonii kończyliśmy z uśmiechem na ustach, pełnym brzuchem po wspaniałym jedzeniu oraz podziwem dla pragmatyzmu Japończyków i ich niezwykłej wrażliwości na piękno natury. Nie zawiedliśmy się. Z niecierpliwością już czekaliśmy na kolejne przeżycia, które miały jeszcze głębiej zanurzyć nas w lokalnej kulturze.