
Wulkaniczne klify i wodospady z opowieści
Poranek na michi-no-eki, czyli na przydrożnej stacji typowej dla japońskiej infrastruktury drogowej, powitał nas pięknym słońcem. Po pierwszej nocy w camperze, z kubkiem zielonej herbaty w dłoni, wybraliśmy się o szóstej rano na taras widokowy. Dzięki temu zdążyliśmy popodziwiać jezioro Ashi, zabudowania Hakone przyklejone do jego brzegu i majaczącą po drugiej stronie słynną bramę torii. Mgła powoli spływała w dolinę i po niespełna pół godziny zasłoniła widok delikatnym woalem. Czas było ruszać dalej – w głąb półwyspu Izu.
Poranny spacer wzdłuż Wybrzeża Jogasaki
Droga prowadziła przez góry i była dość wymagająca. Chmury i gęsta jak mleko mgła sprawiały, że widoczność była mocno ograniczona. Na szczęście intensywnie żółte pasy na drodze pomagały dostrzec środek jezdni. Naszym pierwszym celem na Izu było Wybrzeże Jogasaki – jeden z przystanków na mapie geopunktów półwyspu. Uformowany przez erupcję wulkanu Omuro około 4 tysiące lat temu, zachwyca dziś swoją dziką, skalistą linią brzegową.
Zatrzymaliśmy się na prawie pustym parkingu przy muzeum lamp i ogrodzie kwiatowym, skąd wyruszyliśmy na pieszy szlak wzdłuż brzegu. Roślinność niemal wdzierała się na ścieżkę, a delikatny deszcz podkreślał intensywną zieleń. Za każdym razem, gdy wychodziliśmy poza ścianę lasu, naszym oczom ukazywały się granitowe skały, o które rozbijały się fale Pacyfiku. Robiło to ogromne wrażenie. Wysokie strzeliste brzegi, odgłosy japońskich kani czarnych odbijające się echem od stromych magmowych ścian – wszystko to tworzyło magiczny i kontrastujący obraz, w którym napierająca prawie lita zieleń gwałtownie kończyła się czarnym urwiskiem opadającym w szarą od nieba toń oceanu. W miejscach, gdzie bałwany uderzały o skały, woda zmieniała swój kolor, nagle wydawała się spokojna i błękitna, wręcz lazurowa – zapewne od tlenu, który został w niej zamknięty przez intensywne uderzenia o brzegi.
Z czasem deszcz ustąpił, a las ożył śpiewem świerszczy. W prześwitach między gałęziami i tuż nad ścieżką rozciągały się misterne konstrukcje joro. Te charakterystyczne pająki siedziały nieruchomo na swoich sieciach, czekając na posiłek. Jak się okazało, gotowe były do natychmiastowego odwrotu, gdy to nie owad, a niezdarny człowiek przypadkowo zahaczył o ich nitki, zrywając je niechcący w przejściu. Ośmionogi znikały wtedy wśród liści, z pewnością bardziej przerażone niż wielkolud, odskakujący ze strachu, że pająk rzuci się w jego stronę.
Szlak prowadził do latarni morskiej oraz na słynny wiszący most, który łączy brzegi zatoczki zakończonej rumoszem skalnym. Z punktu widokowego położonego tuż nad nim można było podziwiać imponujący krajobraz – zielono-czarne brzegi połączone czerwoną kreską linowej konstrukcji, a za nią bezkresny ocean. Dalej przeszliśmy tylko kawałek, ponieważ reszta szlaku była zamknięta. Minęliśmy kolejną zatokę i zejście na kamienistą plażę. Wróciliśmy odmienną ścieżką przez las, by spojrzeć na ten fragment wybrzeża również z innej perspektywy.
Głodni po paru godzinach delektowania się jedynie naturą, ruszyliśmy w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Padło na prostą yakisobę – smażony makaron gryczany, w którym słodycz sosu sojowego i mirin przełamywał marynowany imbir. Do tego dobraliśmy puszyste ryżowe ciasteczka z lekko opieczoną skórką, powleczoną sosem sojowym, z przyjemnie gumowatym ryżem wewnątrz i posmakiem nori z zewnątrz, oraz paluszek z ośmiornicą – z ciasta podobnego do naleśnikowego, ale pachnącego rybą, szczypiorkiem i przyprawami.
Tancerka, wodospady i pieczątki na szczęście
Kolejny przystanek na trasie naszego zwiedzania to Siedem Wodospadów, rozsławionych przez opowiadanie pierwszego japońskiego noblisty z dziedziny literatury, Kawabatę Yasunariego, pt. „Tancerka z Izu”. Obszar jest również znany z upraw wasabi i mandarynek, które zaglądały na nas z prawie każdego sadu. Po drodze na szlak minęliśmy szereg sklepików właśnie z tymi specjałami, a także kilka restauracji serwujących sobę czy strugany lód ugarnirowane aromatycznym zielonym dodatkiem.
Trasa prowadziła wzdłuż rzeki przez malownicze mostki i schody. Pięła się od jednego wodospadu do drugiego – kolejno do sześciu z nich, a powyżej ostatniego docierała do owianej legendą głębiny Sado. Zgodnie z podaniem to w niej wędrującemu mnichowi udało się złapać wyjątkową, tęczową troć.
Wspaniałe formacje skalne przywodziły nam na myśl rodzinne strony Gór Kaczawskich, choć skala tych japońskich była znacznie większa. Szczególnie znajoma wydała nam się struktura słupowa u stóp najwyższego wodospadu – jednak tutejsze organy, inaczej niż na dolnośląskiej Wielisławce, kończyły się nawisem, nad którym rozciągał się wilgotny, żyzny las. Ścieżkę otaczały klony momiji, których czerwień liści w pełni jesieni zapewne nadaje dodatkowego uroku temu miejscu. Wśród drzew były też kasztany jadalne, w szczycie sezonu akurat owocowały, więc tu i ówdzie można było dostrzec ich kolczaste łupiny.
Wędrując, spotkaliśmy również figury Siedmiu Bogów Szczęścia – bóstw, które przybyły do Japonii wraz z buddyzmem. Zadomowiły się w lokalnym folklorze i w rezultacie są teraz obecne również w shintoizmie. Skojarzenie tych siedmiu istot z Siedmioma Wodospadami poskutkowało tym, że każda z nich dostała „pod opiekę” jeden przystanek, a odwiedzający mogą przysiąść przy poszczególnych statuach, rzucić monetę na szczęście, a także przybić pieczątkę do swojej kolekcji – a to jest szczególnie popularne w wielu japońskich atrakcjach.
Każdy z wodospadów miał swój urok – od pierwszego składającego się z kilku kaskad opływających skały, po ten najwyższy, który po deszczach całą dolinę wypełniał orzeźwiającą mgiełką. Samo dojście do wyżej położonej głębi to naprawdę ciekawe przeżycie, polegające na wspinaczce po stromych schodach tuż obok 30-metrowego wodospadu. Dalej można było pójść jeszcze wyżej w góry, ale ze względu na zbliżający się zmrok, musieliśmy już ruszyć do samochodu. W drodze powrotnej jeszcze raz mogliśmy dostrzec piękno tego lasu, który dzięki wszechobecnej wilgoci rozrastał się we wszystkich kierunkach, a niektóre z drzew wprost wiły się prawie niczym liany.
Wieczór nad oceanem
Zanim udaliśmy się na nocleg, kupiliśmy świeże kłącze lokalnego wasabi oraz smakołyki z mandarynek. Umieszczając lokalne frykasy w lodówce campera, poczuliśmy się jak w domu. A do tego zabieraliśmy ze sobą kawałek Izu – w najbardziej aromatycznej i smakowitej formie.
Wieczór spędziliśmy w portowym miasteczku, gdzie trafiliśmy do samoobsługowej pralni, która – ku naszej uciesze – oferowała również prysznice. Dzięki temu mogliśmy odświeżyć się i zrelaksować, czekając, aż suszarka skończy swoje cykle.
Na noc zaparkowaliśmy tuż przy plaży. Kiedy dotarliśmy, było już zupełnie ciemno – zamiast widoku na ocean, dostrzec mogliśmy jedynie światła pobliskiego hotelu, migoczące na końcu zatoki. Szum fal jednak nie pozostawiał wątpliwości, że jesteśmy blisko wody. Do snu ukołysał nas ten kojący dźwięk – i silny wiatr, który momentami niespodziewanie bujał camperem.